Monika (Wójcik) Skrzypczyńska

"Szkoła, jaką pamiętam"

Ktoś powiedział kiedyś, że szkołę najmilej i najlepiej wspomina się po latach, kiedy człowiek ma już za sobą problemy wieku dojrzewania, a zaczynają się te prawdziwe, dorosłe. Wtedy chciałoby się znów być w wieku szkolnym, kiedy jedynym właściwie obowiązkiem jest nauka. Moje lata szkolne wspominam z dużą dozą sympatii i rozrzewnienia. Mam dla mojego liceum wiele ciepłych uczuć. Lubiłam chodzić do II LO, mimo że nie omijał mnie, tak jak każ- dego ucznia, przedklasówkowy czy też przedmaturalny stres. „Mickiewicz” – to jedna z tych szkół, o których mówi się, że ,,mają duszę” lub, może bardziej współcześnie, że są kultowe.

Myślę, że szkoła w pełni zasługuje na to miano. Klimatyczny, stary (choć dziś pięknie odnowiony) budynek, ze skrzypiącym tajemniczo parkietem i salami na poddaszu, mógłby stanowić miejsce akcji niejednego filmu o tematyce szkolnej. Żeromski nie miałby zapewne nic przeciwko temu, żeby jego Syzyfowe prace, przy zręcznym udziale dobrych specjalistów od scenografii, nagrywane były właśnie tutaj. Budynek II LO, mógłby być także miejscem akcji dla Szatana z siódmej klasy Makuszyńskiego.
Mam tu oczywiście przed oczami obraz szkoły, jaką pamiętam, z czasów gdy tam uczęszczałam, a więc w latach 1987–1991.

Dziś szkoła jest odmieniona, unowocześniona zgodnie z duchem postępu i naszych czasów, ale niepowtarzalny, i tak trudny do przekazania słowami klimat pozostał.
Szkoła, to nie tylko jednak samo miejsce, ale przede wszystkim ludzie, nauczyciele i uczniowie. Tym
pierwszym chciałabym właśnie poświęcić dalszy ciąg moich wspomnień, gdyż niektórzy znacząco wpłynęli na moje upodobnia, zainteresowania, nauczyli kochać przedmioty, co do których nie miałam wcale
wielkiego przekonania w szkole podstawowej. Najważniejszą z takich osób jest dzisiejszy dyrektor – pan Krzysztof Zemeła, mój ukochany profesor od historii. Od razu wspomnę, że bardzo wymagający, ale umiejący przekazać historię, (którą w podstawówce uważałam za nudną) w taki sposób, że stała się dla mnie interesująca, intrygująca. Był, i zapewne do dziś jest, wielkim pasjonatem swojego zawodu, dlatego z taką łatwością przychodziło mu ,,zarażać” nas tą pasją. To od niego nauczyłam się nie tylko wielu faktów i ciekawostek historycznych, ale i tego, że aby być dobrym z historii nie wystarczy ją ,,wykuć”, trzeba ją przede wszystkim zrozumieć. Dopiero zgłębianie i pojmowanie związków przyczynowo-skutkowych wydarzeń z przeszłości, jest w stanie spowodować, że historię umie się naprawdę. To właśnie przekazałam mojemu synowi, który jest również wielbicielem historii. Profesor Zemeła, to jeden z tych nauczycieli, których nie dotknęła tzw. ,,rutyna zawodowa”, zawsze z pasją zaangażowany w swoją pracę. Dla mojej klasy był postacią szczególnie ważną, pomimo że nie był naszym wychowawcą. W albumie do dziś przechowuję klasowe zdjęcie z liceum, do którego, pod nieobecność naszej wychowawczyni, pani Bronisławy Wanat, zaprosiliśmy właśnie profesora od historii. Był dla nas dużym autorytetem nie tylko jako nauczyciel, ale w ogóle jako człowiek. Pamiętam pierwsze w Polsce wolne wybory prezydenckie, po obaleniu komunizmu. Mieliśmy pierwszy raz zagłosować. Targały nami różne wątpliwości, który kandydat będzie najlepszy. Z kim postanowiliśmy wtedy porozmawiać o tym? Oczywiście z profesorem Zemełą! Problem w tym, że nasz nauczyciel był wtedy w szpitalu. Postanowiliśmy go tam odwiedzić i tak na szpitalnym korytarzu, klasa humanistyczna prowadziła ze swoim nauczycielem dyskusję nad przyszłością Polski. Myślę, że pod wpływem tej rozmowy kilkorgu z nas, przeszła
niedorzeczna ochota, głosowania na… Stana Tymińskiego.


To był jeszcze ten szczęśliwy czas, gdy tematykę matury z historii można było przewidzieć w odniesieniu do ważnych rocznic.
Moim zadaniem było porównać konstytucję majową z marcową z 1921 r. Bóg mi świadkiem, że dopiero na maturze zdałam sobie sprawę, jak duży zasób wiedzy otrzymałam w szkole, bo pracę napisałam dość wnikliwą i obszerną, ocenioną na 5. Widocznie stres maturalny działał na mnie ożywczo i mobilizująco. Moja szkoła to galeria barwnych postaci, nauczycieli i uczniów. Nie sposób wszystkich wymienić i wspomnieć. Z tego miejsca
chcę jednak serdecznie pozdrowić moją wychowawczynię panią Bronisławę Wanat, która bezbłędnie, nawet po wielu latach, rozpoznawała mnie i pamiętała moje imię i nazwisko (zawsze zastanawiam się, jak nauczyciele to robią, przecież tylu uczniów przewija się przez szkołę, na przestrzeni lat...). Pamiętam jak po rozdaniu świadectw maturalnych zaprosiła całą naszą klasę do swojego mieszkania. Uświadomiliśmy sobie wtedy, że prawdopodobnie w takim składzie spotykamy się ostatni raz, bo potem każde z nas pójdzie swoją drogą. Szkoła, to nie tylko nauka, jak może się wydawać niektórym. To również dyskoteki, Bal Romantyka, wycieczki. Najchętniej jeździliśmy na nie ze starszą o rok klasą humanistyczną, której wychowawczynią była fantastyczna osoba, nauczycielka wychowania fizycznego – Mirosława Mazanka. Pani profesor umiała na wycieczkach stworzyć tak sympatyczną atmosferę, że wyjazdy były zawsze udane i na długo zapadały w pamięć. W ,,Mickiewiczu” w ogóle panował fajny klimat. Na przerwach rozbrzmiewała muzyka nadawana ze szkolnego radiowęzła.
Czasami zdarzały się nieprzewidziane sytuacje, takie jak np. wybuch pieca CO (jedynym poszkodowanym był oczywiście sam piec), czy zatrzaśnięcie się kogoś w łazience. Generalnie było fajnie, ale też merytorycznie. Nauczyciele przygotowywali nas do matury bardzo solidnie. 

Inną, niesamowitą postacią spośród moich nauczycieli, była pani prof. Jadwiga Siwiec – matematyczka. Jak wiadomo, matematyka nie jest mocną stroną humanistów, mimo to jej wielka umiejętność wykładania tego przedmiotu sprawiła, że nawet najbardziej odporni na ten rodzaj wiedzy zdołali ją posiąść w stopniu przynajmniej przyzwoitym. Trzymała nas twardą ręką. Niejednokrotnie niektórzy z nas obrywali od niej jakimś, adekwatnym do stanu wiedzy określeniem, ale mimo to miała w sobie jako nauczyciel taką charyzmę, że jednocześnie baliśmy się jej i kochaliśmy ją. Bardzo żałowaliśmy, że w ostatniej klasie już nas nie uczyła, gdyż przeszła na emeryturę. Brakowało nam jej, bo dobrze wyłożyć matematykę, to prawdziwa sztuka.

Przed moimi oczami przesuwa się galeria kolejnych postaci. Wśród nich profesor Barbara Dachno, ucząca fizyki już od czasów, gdy moja mama chodziła do ,,Mickiewicza”. Fizykę miałam, w klasie humanistycznej, chyba tylko przez dwa lata. Dla niektórych pierwszy rok to był ciężki okres, gdyż pani profesor dużo wymagała i surowo oceniała. Pamiętam jak czasem wpadał na naszą fizykę inny kultowy nauczyciel, profesor Wysmoliński (nie uczył mnie) i pytał żartobliwie: Basieńko, kto dziś więcej dwój postawił? – żart był oczywisty i ewidentny, ale dla nas uczniów tyleż śmieszny, co straszny. Dziś dobrze się bawię, gdy to wspominam, ale kiedy przypomnę sobie twarze niektórych koleżanek i kolegów, i to ich niekłamane przerażenie... W drugiej klasie prof. Dachno zaskoczyła nas niesamowicie. Stała się mniej surowa, a na lekcje wkradła się bardziej familijna atmosfera. Mniej było sprawdzianów i pytania przy tablicy, więcej referatów do napisania w domu. Jak dowiedzieliśmy się od starszych uczniów, pani profesor miała taki zwyczaj, że jak jakaś klasa cierpliwie zniosła pierwszy trudny okres, to potem miała lżej. Panią Dachno zawsze będę wspominać jako osobę niezwykle elegancką, starannie uczesaną i ubraną.

Kolejną nauczycielką, która mnie niezwykle zaskoczyła i to już na pierwszych zajęciach była pani Elżbieta Łojek – polonistka. Na pierwszej lekcji omawiała nasze prace z egzaminu wstępnego do liceum, wymieniając kilka, jej zdaniem, najlepszych. Najciekawszą przeczytała klasie w całości. Była to moja praca. Ucieszyło mnie to oczywiście, ale też zdopingowało do nauki i pisania coraz lepszych wypracowań. Uwielbiałam pisać! To co dla innych było karą, mnie sprawiało dużą frajdę. Nie chodziło tu jednak wcale o pochwały ze strony nauczycielki, a raczej o to, że język polski, dzięki swojemu bogactwu i plastyczności, dawał tyle możliwości, że pisanie wypracowań traktowałam bardziej jako zabawę słowem, niż codzienny szkolny obowiązek. Również napisanie wypracowania maturalnego sprawiło mi wielką przyjemność, gdyż temat był wdzięczny i dawał duże możliwości piszącemu: ,,Szukanie korzeni i literackie powroty do domowych ojczyzn, na podstawie literatury różnych epok” to dla mnie był temat rzeka, stwarzający niesamowite pole do popisu. Słowa same pchały się na papier. Moje ważne wspomnienie wiąże się też z drugim dniem matury, którą pisałam w 1991 r., w dwustulecie Konstytucji 3 Maja.

Stulecie szkoły to piękny jubileusz. Mam nadzieję, że przy tej okazji uda mi się spotkać moich dawnych kolegów i nauczycieli. Z niektórymi nie widziałam się od matury. W przyszłym roku mój rocznik będzie obchodził ćwierćwiecze matury, więc będziemy mieć kolejny powód do świętowania i wspomnień. Aż trudno uwierzyć, że to już tyle lat minęło... Pozostały po tym wszystkim miłe wspomnienia i wiedza, którą tu otrzymałam i pielęgnuję do dziś..

Szkoła, zawsze cieszyła się dużą popularnością i wysokim poziomem.

Monika (Wójcik) Skrzypczyńska